"Lucy" układa się w interesujący tryptyk z dwoma poprzednimi filmami ze Scarlett Johansson. "Ona" pokazywała emancypację obdarzonej głosem aktorki sztucznej inteligencji, a "Pod skórą" portretowało impas, niemożność przekroczenia własnej fizyczności

"Lucy" układa się w interesujący tryptyk z dwoma poprzednimi filmami ze Scarlett Johansson. "Ona"pokazywała emancypację obdarzonej głosem aktorki sztucznej inteligencji, a "Pod skórą" portretowało impas, niemożność przekroczenia własnej fizyczności przez ubraną w ciało gwiazdy kosmitkę. Spike Jonze opowiadał o wyzwoleniu się bezcielesnego bytu, a Jonathan Glazer – na odwrót – o więzieniu cielesności. "Lucy"jest tematycznym krewniakiem dwóch powyższych produkcji. Ale Luc Besson nadaje temu konfliktowi nową formę. Jonze proponował futurystyczny melodramat, Glazer – awangardowe science fiction, Besson wybiera "trzecią drogę": eksces i rozróbę.

photo.title


Paradoks polega na tym, że choć to twórcy "Her" i "Pod skórą"wyrobili sobie nazwiska jako twórcy wideoklipów, to właśnie film Bessona jest z tej trójcy najbardziej "teledyskowy". Niby nic w tym dziwnego: neobarokowy język francuskiego reżysera od zawsze prowokował do porównań z poetyką filmików muzycznych, stanowił wzorcowy przykład postmodernistycznej rozpusty. Wygląda jednak na to, że Besson nie tylko się z wiekiem nie ustatkował, ale jeszcze bardziej rozpuścił. Najbardziej charakterystycznym chwytem stylistycznym z "Lucy"jest szczególna wariacja montażu atrakcji. Niczym radzieccy filmowcy Besson zestawia ze sobą obrazy z dwóch porządków, przeplatając sceny wpadającej w sidła handlarzy narkotyków bohaterki z fragmentami filmu przyrodniczego. Bezbronna ofiara w łapach drapieżnika – trudno nazwać to nawet metaforą, znaczenie jest aż nadto oczywiste. Ale na tym polega wybieg Bessona: wizualna tautologia podkręca sprężynę napięcia, ale jest zarazem ogromnym cudzysłowem, bez którego film by się nie obronił.

photo.title


Punkt wyjścia jest bowiem absurdalny. Besson przekuwa na fabularny materiał mit (zaznaczmy: obalony przez naukowców) o tym, że człowiek wykorzystuje zaledwie 10% możliwości swojego mózgu. "Lucy" ilustruje zatem – poprzez konwencję kina akcji – co stałoby się, gdyby zawór tego potencjału został odkręcony. Żeby nie było wątpliwości, reżyser co jakiś czas prezentuje nam planszę informującą, z ilu procent korzysta akurat tytułowa bohaterka. Jej kolejne perypetie przerywane są też montażowymi sekwencjami rodem z National Geographic albo wykładem o ewolucji dostarczonym przez nikogo innego tylko samego Morgana Freemana. Sekwencje stworzenia świata, new-age'owy klimat, porównywanie tytułowej Lucy (Johansson) z kobietą-australopitekiem o tym samym imieniu… "Lucy"wyrasta na połączenie "Nikity" z… "Drzewem życia" albo "2001: Odyseją kosmiczną"! Ale w tym szaleństwie jest metoda. Historię amerykańskiej dziewczyny, która zyskuje nadludzkie umiejętności po tym, jak pęka zaszyta w jej brzuchu przez chińskich gangsterów paczka z eksperymentalnymi narkotykami, można by przecież rozegrać po bożemu, z poważną miną. Besson tymczasem nadaje swojej historii wręcz kosmiczny wymiar, podbija stężenie absurdu do (hmm) 100% i ratuje całość przed – zdawałoby się – nieuchronną katastrofą.

Mieliśmy już przecież podobne próby opowiedzenia o zyskującym omnipotencję bohaterze. W "Jestem bogiem"nadczłowiekiem stawał się Bradley Cooper, w "Transcendencji"Johnny Depp. W obu przypadkach twórcy padali przytłoczeni ciężarem własnego konceptu. Zaiste – kiedy twój bohater staje się de facto bogiem, lepiej dotrzymaj mu kroku, scenarzysto. Besson wypada na tym tle całkiem nieźle; jest konsekwentny, wyciąga wnioski z tematu, idzie za ciosem, nie boi się odlecieć. Fakt, w drugiej połowie filmu za bardzo zaczyna uciekać się do swoich zwyczajowych rozwiązań, zgranych już do bólu w produkowanych przez siebie taśmowo sensacyjnych komedyjkach. Akcja przenosi się wówczas do Paryża, Lucy dostaje za partnera fajtłapowatego policjanta (Amr Waked), a stylistyczne ozdobniki zostają stonowane. Besson nie unika też problemu, jaki nastręcza mu potęga bohaterki: ani przez chwilę nie czujemy bowiem, że ktokolwiek może jej zagrozić. Choi Min-sik jest uroczo przerysowanym czarnym charakterem, który wygląda, jakby wyszedł prosto z jakiegoś filmu Parka Chan-wooka (w pierwszym wejściu jest cały umazany krwią), ale dla wszechmocnej Lucy to zaledwie brud pod paznokciami. 

photo.title


Mimo to "Lucy"(zwłaszcza w pierwszej połowie) ma potęgę dynamitu; w równej mierze dzięki reżyserskiej brawurze Bessona, co charyzmie Johansson. Z aktorskiego punktu widzenia niby nie ma ona za bardzo w co się wgryźć. Wyjątkiem jest scena telefonicznej rozmowy z matką, kiedy bohaterka doznaje proustowskiej niemal epifanii, wracając pamięcią do czasów niemowlęctwa. Poza tym gwieździe pozostaje magnetyzowanie swoją ekranową obecnością – wraz z postępem akcji i rosnącymi procentami coraz bardziej oświeconą. Z galerii silnych kobiet Bessona – Nikita, Matylda z "Leona", Joanna d’Arc – ta jest chyba najsilniejsza, także dzięki Johansson właśnie. Czy "Lucy" jest zatem filmem feministycznym? W sumie można by ją uznać za żeński rewers "Cranka" – powinowactw fabularnych i stylistycznych przecież nie brakuje. Ociekający testosteronem maczo-Statham– bijąc, strzelając i uprawiając seks – samolubnie walczył tam o każdą kroplę adrenaliny. Co robi tymczasem kobieta z filmu Bessona? Rozwija umysł, osiąga wyższy poziom świadomości, altruistycznie wyznacza drogowskaz rozwoju dla całego gatunku ludzkiego. Komu kibicujecie bardziej?

 

za: http://www.filmweb.pl/reviews/Jestem+bogini%C4%85-16177